Śniło mi się, że z moją rodziną wyjeżdżamy do kościoła, pakujemy się do samochodów. To było u dziadka Antka, w Węgierskiej Górce. Wszedłem do jednego z nich, szarego sedana, za kierownicę, żartując, że będę prowadził. Obok mnie siedział Irek, na tylnym siedzeniu Daniel, mama, ciocia Marysia... Myślałem, że mnie przegonią, ale zapieliśmy pasy, rozmawialiśmy, i ruszyłem. Powoli, ciężko... I okazało się, że siedzimy w dużym autokarze, i jest ze mną cała rodzina.
Nie chciałem pokazać, że mam niezłego stracha, przecież nigdy nie prowadziłem takiego potwora, a autobus był niezwykle duży. Jechaliśmy... Nie panowałem nad nim, cudem kilka razy uniknąłem zderzenia z innymi pojazdami, albo wypadnięcia z trasy, ale inni tego nie zauważali - żartowali i rozmawiali z tyłu. Dojechałem na miejsce, jakiejś budowy, była tam synagoga. Zaparkowałem koszmarnie, przypadkowo, ledwo nie zahaczając o inne autokary, na kupie piachu, ale rodzina nawet mnie chwaliła, że sprawnie, ładnie, szybko przyjechałem... A ja byłem spocony ze strachu...
Weszliśmy do świątyni. Naprawdę była to synagoga... Tylko że na ścianach pełno było malowideł! No jak, w synagodze? Portrety proroków? Ale były... Przechadzałem się wśród tych malowideł, wszystkie były podobne do siebiem przedstawiające brodaczy w turbanach... No właśnie - bardziej przypominało to meczet niż synagogę. A jechaliśmy do kościoła na mszę!
Dostałem smsa, obudziłem się...
Dziwny, kolorowy, bardzo realistyczny, z wieloma detalami, sen.
PS. W pewnym momencie, kiedy dojeżdżaliśmy na miejsce, przy drodze skakał pies. Tak, skakał pies, tak, że pokazywał się co jakiś czas w polu widzenia, a momentami ginął w przydrożnym rowie wzdłuż drogi. I nagle pojawił się drugi pies, i ten pierwszy jechał na nim na oklep... To były jakieś dwie rasy, ten co skakał i potem jechał na tym drugim, to chyba był bokser, brązowej maści, a ten drugi to długowłosy biały pies pasterski...
I co, niezłe obrazki mam w głowie?